Podczas kampanii wyborczej politycy PiS niemal bezustannie mówili o małych i średnich przedsiębiorcach. Niewiele mniej mówili o potrzebie zbudowania w Polsce klasy średniej. Dziś trzeba uznać, że rządzące Polską ugrupowanie zmierza zdecydowanie w stronę rozwiązań mocno socjalnych i etatystycznych, poprzez politykę fiskalną będzie chciało realizować idee „sprawiedliwości społecznej”, a klasa średnia kompletnie zniknęła z jego obszaru zainteresowania. Nie usłyszymy ani słowa o tym, że dobrze jest budować bogactwo, że zamożność jest czymś dobrym i wszyscy powinni do niej dążyć, zaś wykształcenie i kompetencje dające pieniądze powinny być premiowane. Wyborcy o poglądach liberalno-konserwatywnych powinni się pozbyć złudzeń: PiS nie ma dla nich propozycji i prawdopodobnie nie będzie miał.
Pojęcie klasy średniej niemal zniknęło z publicznych wypowiedzi polityków PiS i członków rządu. W kontekście potrzeby jej budowania i wspierania nie wspominają o niej ani pani premier, ani wicepremier Morawiecki, ani nikt inny. Jeśli już, jak przy okazji prezentacji programu „Mieszkanie 500+”, to na zasadzie łaski: klasę średnią też dopuszczamy (pozostaje pytanie, jak politycy ją definiują).
Karierę robi za to inne pojęcie, nacechowane pejoratywnie: bogaci. Trudno przyszpilić któregoś z polityków PiS na definicji „bogactwa”, ale niektóre wypowiedzi (w tym Mateusza Morawieckiego) każą sądzić, że za „bogatych” uważani są ci, którzy zarabiają około 10 tys. zł miesięcznie brutto, czyli netto około 7 tys. Czyli mniej więcej dwa razy medianę polskiej płacy.
Dla mnóstwa Polaków to oczywiście ogromne pieniądze, a zarabia je ledwo kilka procent podatników, ale uznawanie wynagrodzenia tego rzędu – lub nawet dwu- albo i trzykrotnie większego – za „bogactwo” jest absurdem. Podobnie jak absurdem jest twierdzenie, że klasa średnia to ci, którzy zarabiają średnią krajową. Zarówno bowiem bogactwo, jak i klasa średnia w sensie ekonomicznym nie są definiowane przez średnie zarobki ani tym bardziej przez to, co się komuś wydaje bogactwem albo średniactwem. Istnieją pewne wyznaczniki klasy średniej oraz bogactwa, takie jak posiadane nieruchomości, możliwość zgromadzenia oszczędności, wykształcenia dzieci itp. Z tego punktu widzenia klasa średnia, przynajmniej w większych miastach, zaczynałaby się dopiero przy co najmniej kilkunastu tysiącach złotych – i to nie brutto, ale netto. W stolicy mogłoby to być nawet jeszcze więcej. I z całą pewnością nie byliby to ludzie bogaci. W dodatku ogromna część tych, których od biedy za klasę średnią można by uznać, ma na karku kredyty hipoteczne – obojętnie, czy frankowe, czy złotówkowe – a więc ich finansowa stabilność jest tak naprawdę złudna.
Jest wreszcie cecha w definicji klasy średniej być może najważniejsza: należą do niej te osoby, które są w stanie zgromadzić w ciągu swojego zawodowego życia majątek na tyle pokaźny, że mogą go przekazać swoim dzieciom, nie obciążając go długami i kredytami. Jeśli wziąć pod uwagę to kryterium, klasy średniej w naszym kraju jest jak na lekarstwo.
A skoro tak, to oczywiście powinno się dbać o jej zarodki, chuchać na nie i dmuchać, wychodząc z założenia, że posiadanie przez obywateli majątku sprzyja stabilności państwa. Jeśli bowiem coś mamy, mamy też naturalną tendencję do unikania skrajności i ruchów, mogących naszemu stanowi posiadania zagrozić. Społeczeństwo posiadaczy to społeczeństwo nie tylko rozważne, ale i dobrze kontrolujące władzę.
Zamiast tego rządzący zapowiadają, że „bogaci” – w rzeczywistości, jeśli moje wnioskowanie jest słuszne, będący jedynie aspirującymi do klasy średniej – mają ponieść większe obciążenia nie tylko w imię zachowania wpływów do budżetu na niezmienionym poziomie przy odciążeniu najbiedniejszych, ale też w imię wyrównywania różnic społecznych. Inaczej mówiąc – lepiej sytuowani mają zostać finansowo ukarani za to, że zapracowali na swoje wyższe zarobki. To nie konfabulacja – tak wynika całkiem wprost choćby ze sposobu, w jaki rząd prezentuje swój pomysł na ujednolicony PIT (który, wbrew zaklęciom, nadal będzie PIT-em, tyle że z włączonymi progresywnymi składkami społecznymi).
Wygląda na to, że kreatorzy strategii PiS postanowili powrócić do motywu z kampanii roku 2007, gdy „Polskę solidarną” przeciwstawili „Polsce liberalnej”. Dziś chcą grać na przeciwstawianiu biedniejszych mitycznym „bogatym”. A ponieważ prawdziwych bogaczy jest w Polsce jak na lekarstwo i żaden z nich oczywiście nie poniesie najmniejszej szkody w związku z pomysłami fiskalnymi – i wszelkimi innymi – rządu, więc trzeba się skupić na tych, którzy uczciwie i mozolnie budują od lat swój prywatny majątek. Których już dociążył rząd Platformy, a teraz chce ponownie dociążyć rząd Prawa i Sprawiedliwości. Czyli na średniakach – nie w sensie średniej krajowej, ale możliwości życiowych.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Podczas kampanii wyborczej politycy PiS niemal bezustannie mówili o małych i średnich przedsiębiorcach. Niewiele mniej mówili o potrzebie zbudowania w Polsce klasy średniej. Dziś trzeba uznać, że rządzące Polską ugrupowanie zmierza zdecydowanie w stronę rozwiązań mocno socjalnych i etatystycznych, poprzez politykę fiskalną będzie chciało realizować idee „sprawiedliwości społecznej”, a klasa średnia kompletnie zniknęła z jego obszaru zainteresowania. Nie usłyszymy ani słowa o tym, że dobrze jest budować bogactwo, że zamożność jest czymś dobrym i wszyscy powinni do niej dążyć, zaś wykształcenie i kompetencje dające pieniądze powinny być premiowane. Wyborcy o poglądach liberalno-konserwatywnych powinni się pozbyć złudzeń: PiS nie ma dla nich propozycji i prawdopodobnie nie będzie miał.
Pojęcie klasy średniej niemal zniknęło z publicznych wypowiedzi polityków PiS i członków rządu. W kontekście potrzeby jej budowania i wspierania nie wspominają o niej ani pani premier, ani wicepremier Morawiecki, ani nikt inny. Jeśli już, jak przy okazji prezentacji programu „Mieszkanie 500+”, to na zasadzie łaski: klasę średnią też dopuszczamy (pozostaje pytanie, jak politycy ją definiują).
Karierę robi za to inne pojęcie, nacechowane pejoratywnie: bogaci. Trudno przyszpilić któregoś z polityków PiS na definicji „bogactwa”, ale niektóre wypowiedzi (w tym Mateusza Morawieckiego) każą sądzić, że za „bogatych” uważani są ci, którzy zarabiają około 10 tys. zł miesięcznie brutto, czyli netto około 7 tys. Czyli mniej więcej dwa razy medianę polskiej płacy.
Dla mnóstwa Polaków to oczywiście ogromne pieniądze, a zarabia je ledwo kilka procent podatników, ale uznawanie wynagrodzenia tego rzędu – lub nawet dwu- albo i trzykrotnie większego – za „bogactwo” jest absurdem. Podobnie jak absurdem jest twierdzenie, że klasa średnia to ci, którzy zarabiają średnią krajową. Zarówno bowiem bogactwo, jak i klasa średnia w sensie ekonomicznym nie są definiowane przez średnie zarobki ani tym bardziej przez to, co się komuś wydaje bogactwem albo średniactwem. Istnieją pewne wyznaczniki klasy średniej oraz bogactwa, takie jak posiadane nieruchomości, możliwość zgromadzenia oszczędności, wykształcenia dzieci itp. Z tego punktu widzenia klasa średnia, przynajmniej w większych miastach, zaczynałaby się dopiero przy co najmniej kilkunastu tysiącach złotych – i to nie brutto, ale netto. W stolicy mogłoby to być nawet jeszcze więcej. I z całą pewnością nie byliby to ludzie bogaci. W dodatku ogromna część tych, których od biedy za klasę średnią można by uznać, ma na karku kredyty hipoteczne – obojętnie, czy frankowe, czy złotówkowe – a więc ich finansowa stabilność jest tak naprawdę złudna.
Jest wreszcie cecha w definicji klasy średniej być może najważniejsza: należą do niej te osoby, które są w stanie zgromadzić w ciągu swojego zawodowego życia majątek na tyle pokaźny, że mogą go przekazać swoim dzieciom, nie obciążając go długami i kredytami. Jeśli wziąć pod uwagę to kryterium, klasy średniej w naszym kraju jest jak na lekarstwo.
A skoro tak, to oczywiście powinno się dbać o jej zarodki, chuchać na nie i dmuchać, wychodząc z założenia, że posiadanie przez obywateli majątku sprzyja stabilności państwa. Jeśli bowiem coś mamy, mamy też naturalną tendencję do unikania skrajności i ruchów, mogących naszemu stanowi posiadania zagrozić. Społeczeństwo posiadaczy to społeczeństwo nie tylko rozważne, ale i dobrze kontrolujące władzę.
Zamiast tego rządzący zapowiadają, że „bogaci” – w rzeczywistości, jeśli moje wnioskowanie jest słuszne, będący jedynie aspirującymi do klasy średniej – mają ponieść większe obciążenia nie tylko w imię zachowania wpływów do budżetu na niezmienionym poziomie przy odciążeniu najbiedniejszych, ale też w imię wyrównywania różnic społecznych. Inaczej mówiąc – lepiej sytuowani mają zostać finansowo ukarani za to, że zapracowali na swoje wyższe zarobki. To nie konfabulacja – tak wynika całkiem wprost choćby ze sposobu, w jaki rząd prezentuje swój pomysł na ujednolicony PIT (który, wbrew zaklęciom, nadal będzie PIT-em, tyle że z włączonymi progresywnymi składkami społecznymi).
Wygląda na to, że kreatorzy strategii PiS postanowili powrócić do motywu z kampanii roku 2007, gdy „Polskę solidarną” przeciwstawili „Polsce liberalnej”. Dziś chcą grać na przeciwstawianiu biedniejszych mitycznym „bogatym”. A ponieważ prawdziwych bogaczy jest w Polsce jak na lekarstwo i żaden z nich oczywiście nie poniesie najmniejszej szkody w związku z pomysłami fiskalnymi – i wszelkimi innymi – rządu, więc trzeba się skupić na tych, którzy uczciwie i mozolnie budują od lat swój prywatny majątek. Których już dociążył rząd Platformy, a teraz chce ponownie dociążyć rząd Prawa i Sprawiedliwości. Czyli na średniakach – nie w sensie średniej krajowej, ale możliwości życiowych.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/295366-pis-nie-ma-oferty-dla-klasy-sredniej-partia-jaroslawa-kaczynskiego-wyraznie-stawia-dzis-na-model-skandynawskiego-rownania-w-dol